Moje dzieciaki nie żyją, a ja sama po burzliwych przejściach walczę o życie i powrót do zdrowia… Ale od początku.

Pierwsze problemy pojawiły się po półtora miesiąca ciąży. Najpierw zaczął mi spadać progesteron i musiałam brać tabletki. Wydawało się, że będzie dobrze, ale wtedy pojawiła się cukrzyca. Bardzo wysokie poziomy – 300, 400, 500… (norma to 120) 🙁

Codzienne wizyty u weterynarza. Kroplówki. Badania. Zastrzyki z insuliny. Gdy za którymś razem zrobiono mi kolejne USG, okazało się, że dzieciaki mają tętno ok. 130 (a powinny ponad 200, 240, to dobra wartość). Natychmiast podjęto więc decyzję o cesarskim cięciu. Niestety były zbyt małe i zbyt słabe, żeby przeżyć. Mnie się udało…

Cesarka musiała być bardzo szybka, bo mój organizm szalał i lekarze musieli mnie jak najszybciej wybudzić z narkozy. Dlatego zszyto mnie na „aby-aby”, nie porządnym szwem, tylko takimi metalowymi spinaczami — podobnymi do tych, których ludzie używają do zszywania kartek. Niestety, to miało swoje konsekwencje, o czym za chwilę.

Rana po cesarce goiła się bardzo słabo. A właściwie to się nie goiła. Chciałam ją sobie wylizywać, ale mój Bezwęchowiec zakładał mi takie specjalne ubranko, żebym tego nie mogła robić. I dostawałam znowu jakieś leki, żeby lepiej krzepła krew, bo cały czas sączyło się coś z rany.

Przez chwilę było lepiej. Bezwęchowiec podawał mi w domu insulinę i wszyscy cieszyliśmy się, że sprawy idą ku lepszemu. Niestety po kolejnych dwóch dniach mój stan drastycznie się pogorszył. Ze względu na silną cukrzycę rozwinęła się u mnie kwasica ketonowa. To bardzo groźna zmiana w metabolizmie — nieleczona prowadzi do śpiączki i śmierci. Bezwęchowiec jeździł ze mną dzień w dzień na kroplówki. Zaczęła się walka pomiędzy ilością pokarmów, których nie chciałam jeść, a podawaną insuliną.

Pani weterynarz (a w zasadzie dwie lub trzy panie, bo na tym etapie leczyło mnie już kilkoro specjalistów) stwierdziła, że muszę iść do szpitala, na całodobowy monitoring, bo może się zdarzyć, że nie przeżyję nocy. Okazało się jednak, że to dopiero początek problemów…

Bezwęchowiec zawiózł mnie więc do kliniki, w której dostałam swoją klatkę i lekarstwa. To było 10 czerwca. Niestety mój metabolizm zwariował, przestałam już cokolwiek jeść, a lekarze powiedzieli, że nie dają mi specjalnych szans. Tym bardziej, że do cukrzycy, kwasicy, ogólnego fatalnego stanu organizmu doszło… zakażenie rany po cesarce. Wyglądała okropnie — jeden wielki ropień, z którego wydobywała się maź… I to pomimo dwóch specjalnie dobranych antybiotyków, które dostawałam cały czas.

Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Lekarze powiedzieli moim bezwęchowcom, że niezbędna jest operacja, żeby wyczyścić ranę, bo zamiast się zrastać, zaczęła się martwica tkanek. Tyle że powiedzieli też, że w moim aktualnym stanie mogę nie przeżyć narkozy, zwłaszcza że do tego wszystkiego pojawił się obustronny obrzęk płuc. Nikt nie chciał podjąć ryzyka. Rozwiązanie przyszło samo. Cała rana po cesarskim cięciu po prostu pękła, a na wierzch wyszły mi jelita oraz pęcherz… W tej sytuacji lekarze musieli natychmiast mnie operować, żeby uratować mi życie.

Co ciekawe, przeżyłam i zniosłam narkozę dość dobrze. Słyszałam jak pani doktor powiedziała Bezwęchowcowi przez telefon, że „psa z taką wolą walki to tu jeszcze nie widziała”. W tej chwili mój stan jest nadal bardzo zły, a do tego istnieje ryzyko rozwinięcia się sepsy po tym rozejściu się rany. Ale nie poddaję się i walczę dalej.

Bezwęchowiec również robi co może. Ale kończą mu się już pieniądze. Doba mojego pobytu w szpitalu kosztuje średnio 400-450zł (tyle kosztują wszystkie codzienne badania, zabiegi, leki oraz opieka weterynaryjna), a Bezwęchowiec wydał już porządne kilka tysięcy, żeby mnie uratować.

I tu moja prośba — jeśli możecie wspomóc moją walkę o życie i powrót do zdrowia, będziemy Wam oboje bardzo wdzięczni. Proszę, pomóżcie mi. Małe bezwęchowce oddały mi już swoje oszczędności, a teraz Bezwęchowiec organizuje zrzutkę na moje leczenie, które będzie jeszcze długotrwałe. Czeka mnie dalszy pobyt w szpitalu i próba unormowania cukrzycy, która wymyka się leczeniu. Jeżeli nie uda się ustabilizować poziomu cukru, który skacze, jakby chciał pobić jakiś rekord świata, to czeka mnie operacja wycięcia jajników.

Wpłat możecie dokonać tutaj:

Z góry bardzo Wam dziękuję i jak już będę miała siły, to pomerdam z wdzięczności ogonkiem i na pewno się odezwę.

Furia

P.S.

Jeśli chcesz poznać dalszy ciąg walki o moje zdowie, możesz zaglądnąć tu – do wpisu „Nadal jest źle :(„.