Byłam w Pieszczadach. To najbardziej dzikie i niedostępne góry w Polsce. Z mojego domu mam daleko, bo prawie 600 km. Liczyłam na spotkanie z dźwiedziem i wilkiem. Ale po kolej…

Bezwęchowce nie były w Pieszczadach aż 21 lat. Dlatego wszyscy baliśmy się, że przez tak długi czas straciły swój dziki charakter. Zupełnie niepotrzebnie. Okazało się, że człowieków – owszem – trochę było, ale po pierwsze nie tak dużo jak np. w takich Tatrach, a po drugie byli tylko w najbardziej znanych miejscach, a poza nimi pustki.

Klimat i różnorodność biologiczna tego regionu zaskakują. Tamtejsze bezwęchowce są bardzo otwarte – wszyscy traktowali nas jak starych znajomych, mówili do nas na „ty” i w ogóle uznawali nas za swoich. W miejscu gdzie mieszkaliśmy, częstotliwość kołujących nad nami orłów bielików była porównywalna z częstotliwością występowania wróbli w moim mieście (no może trochę koloryzuję, ale w zasadzie ciągle nam te orły towarzyszyły). Mój Bezwęchowiec trochę się nawet martwił o mnie i pilnował, żeby taki orzeł jeden z drugim nie uznali mnie za przekąskę. Próbowałam mu tłumaczyć, że w razie czego sobie poradzę, ale byłam widocznie mało przekonująca.

Ogólny problem był taki, że po Pieszczadach mogą chodzić tylko bezwęchowce. Nas psów nie wolno wprowadzać na szlaki (poza kilkoma wyjątkami). Oficjalnie bezwęchowce tłumaczą to tak, że moglibyśmy zostawiać w swoich odchodach pasożyty, na które miejscowa zwierzyna nie jest odporna, a poza tym zaburzalibyśmy w ten sposób naturalne rewiry i podział terytorialny dzikiej zwierzyny. Wszyscy jednak wiemy, że to tylko wymówka. Tak naprawdę chodzi o to, że człowieki nie dałyby rady dotrzymać nam tempa.

Moje człowieki zabrały mnie na te trasy, po których oficjalnie mogłam wędrować. Jak zawsze robiłam furorę wśród obcych – a że jestem taka piękna, a jaka słodka, a jaka mięciutka, a jaka dzielna, że z takimi krótkimi nóżkami daję radę itp., itd. Krótko mówiąc standardowy zestaw pochwał i zachwytów. Jednak wędrówki nie były tak fajne jak w naszych pobliskich górkach, bo Bezwęchowiec pilnował mnie i wołał co chwilę „Furia, nie wchodź w te chaszcze!”. Po którymś moim pytającym spojrzeniu wytłumaczył mi, że tam mogą być żmije. To ponoć takie wąskie i długie coś, co się porusza i gryzie. Też mi coś – ja też gryzę, więc dałabym sobie radę, a poza tym te żmije ponoć w ogóle nie mają nóg, więc jak mogą się poruszać? Myślę, że Bezwęchowiec wymyślił te „żmije” na poczekaniu, bo nie chciał, żebym się spotkała z dźwiedziem lub nie wywołała wilka z lasu.

Mieszkaliśmy w miejscu, gdzie poznałam nowego kolegę – Snoopiego. Biedaczek nie miał tyle szczęścia w życiu co ja – jest wystraszonym kundelkiem, wziętym ze schroniska. Od razu zrobiło mi się go żal, bo jakiekolwiek próby zbliżenia się z mojej strony traktował jak agresję – od razu warczał i pokazywał zęby mówiąc „nie zbliżaj się, bo pożałujesz”. Na szczęście moja wrodzona pogoda ducha, dłuższy czas jaki mieliśmy na oswojenie się ze sobą, a także fakt, że mieszkaliśmy balkon w balkon (na którym oboje spędzaliśmy sporo czasu) spowodowały, że Snoopy po około tygodniu przyzwyczaił się do mnie i w zasadzie przestał już agresywnie reagować. Biedaczek, pewnie w tym schronisku przeszedł przez piekło. Na szczęście trafił na dobre człowieki, tak samo jak ja.

Przed wyjazdem w Pieszczady, znów nosiłam przez 2 tygodnie czujnik elektroniczny do pomiaru glukozy (patrz wpis pt. Cyberpies). Noszenie takiego czujnika wymaga wygolenia sierści w jednym miejscu, co – przyznaję – nie wygląda dobrze, ale za to intrygująco. Każdy kto chciał mnie pogłaskać pytał „a co to takiego?”. A gdy wracaliśmy z wyjazdu – po drodze odwiedzając dawną stolicę Polski – to nawet jeden pan jak usłyszał, że mam cukrzycę, to odskoczył nagle, jakbym była trędowata. Ech te człowieki… Na szczęście na rynku, wśród dzikich tłumów podbiegła do mnie pani z krzykiem „O jeeeej, jaki on piękny!!! MUSZĘ pogłaskać!”

A co ze spotkaniem z dźwiedziem i wilkiem? Nic. Nie spotkałam ani jednego, ani drugiego. Bezwęchowiec mówi, że to lepiej, ale ja zupełnie nie rozumiem dlaczego.