Jak co roku, 6 stycznia, w Święto Trzech Króli, odbył się w naszym mieście (znaczy się we Wrocławiu), organizowany przez Corgis’ Zone spacer corgi „Corgiludki”. Oczywiście byłam.

No muszę przyznać, że frekwencja przerosła nawet moje najśmielsze wyobrażenia. Było nas mnóstwo. Na moje psiejskie oko spokojnie ponad pięćdziesiąt Pembroke’ów i Cardigan’ów. A bezwęchowców to chyba z drugie tyle – zarówno tych, co mieszkają już z corgi, jak i tych, co dopiero to planują (dlaczego tak późno?). W porównaniu z poprzednimi zlotami to naprawdę dużo. Wspominam z łezką w oku spotkania sprzed kilku lat, gdy pod wrocławskim pręgierzem stawiało się tylko kilkanaście corgi. Muszę przyznać, że miało to pewne zalety – można było np. ze wszystkimi spokojnie się obwąchać – no, ale teraz jest z kolei bardziej różnorodnie. Coś za coś.

Ze względu na epidemię jakiegoś tam ludzkiego wirusa co to ponoć bezlitośnie szaleje (bezwęchowce są strasznie mało odporne, nie mogą jeść tak jak my zgniłego jedzenia znalezionego na spacerku, ani starej kupy, ani żadnych tego typu rarytasów, to nic dziwnego, że kładzie je pierwszy lepszy wirus), impreza odbyła się wyjątkowo w Parku Szczytnickim. I dobrze. Mam nadzieję, że tak już zostanie, bo miejsce to wydaje się być o wiele lepsze niż wrocławski rynek, w którym wszędzie dookoła są tylko chodniki i beton, no a tu, w parku, mieliśmy nieprzebrane hektary zieleni.

Po około 15 minutach wąchania, zapoznawania się i ogólnego jazgotu, wszyscy udaliśmy się na pergolę (gdzie zostało wykonane pamiątkowe zdjęcie), no a potem na dalszy spacerek, aż do wielkiej polany, gdzie hasaliśmy do woli i gdzie też po około godzinie nasze spotkanie się zakończyło.

Było super. Szczególnie, że był śnieg i błoto, czyli to co najlepsze. Mój Bezwęchowiec jakoś nie podzielał mojej radości, ale on zawsze narzeka jak są najlepsze warunki do spacerku.

Spotkałam starych znajomych, obszczekałam wszystkich nachalnych i ordynarnych adoratorów, ale najważniejsze, że spotkałam Miśka – miłość mojego życia, no i dwójkę naszych dzieci – Howiego (Kardamon) i Kolę (Kolendra). Poznaliśmy się od razu. I nasze bezwęchowce też ich poznały (ciągle zastanawiam się jak? przecież nie na węch?). Zabawa była na maksa, jak za starych, dobrych czasów, gdy moje dzieciaki były jeszcze małymi, bezradnymi, mającymi zaledwie kilka tygodni corgokulkami.

Lubię te nasze eskapady i żadnej bym nie przepuściła. Szczególnie, że są raz… może dwa razy w roku. Umówiłam się jednak z moimi dziećmi, że zobaczymy się szybciej i mam zamiar dotrzymać obietnicy.